Gdyby tak podliczyć, to pewnie ze wszystkich pasm górskich w swoim życiu najwięcej czasu spędziłem właśnie w Tatrach. Ciągle jeszcze trochę zostało mi do przejścia (chociażby cała Orla Perć), ale wyjazd sierpniowy zapełnił wiele białych plam na mojej prywatnej mapie. Poniżej krótkie podsumowanie podboju Tatr Wysokich. Zapraszam do lektury!
Dzień pierwszy – Na Kościelec znad Czarnego Stawu Gąsienicowego
Zależało mi, aby wyjazd rozpocząć solidnie… i tak też zacząłem. Trasa z Kuźnic do Czarnego Stawu Gąsienicowego przez Boczań i Halę Gąsienicową nie nastręcza żadnych trudności.
Schody zaczynają się dopiero przy podejściu na Karb. Tu po raz pierwszy (ale nie ostatni:) podczas tego wyjazdu doznałem zjawiska, które ja nazywam „szlakomorganą” (nie mylić z prozaicznym zgubieniem szlaku). Szlakomorgana ma zazwyczaj miejsce w rumowiskach skalnych, kiedy wydaje Ci się, że akurat te głazy tworzą ścieżkę dla turysty, po czym przytomniejesz za chwilę wśród skał i orientujesz się, że prawdziwą drogę masz daleko w bok:)
Już na Karbie przewyższenia dały w skórę, ale na Kościelec będzie jeszcze wyżej. W ogóle z tego, co się orientuję, Kościelec to jeden z najtrudniejszych do zdobycia szczytów, na który prowadzi szlak turystyczny pozbawiony sztucznych zabezpieczeń. Trudniejszym szlakiem jest chyba tylko Mięguszowiecka Przełęcz (jedynie cztery klamry), o której będzie poniżej.
Akurat przy ładnej pogodzie brak żelastwa nie sprawiał większych problemów, chociaż nie chciałbym pokonywać tych płyt skalnych w deszczu albo (broń Boże) w śniegu lub lodzie. Są też trzy kominy (ostatni tuż pod kopułą szczytową), przy których mogą się tworzyć zatory. Na szczęście kiedy ja wchodziłem, trafili się rozsądni i grzeczni współturyści:) W kominach z pewnością przydają się silne i wolne ręce.
Z Kościelca rozciąga się bardzo ładna panorama na Halę Gąsienicową, świetnie też widać górującą nad nim Świnicę, Kozi Wierch, Granaty, Kasprowy Wierch… Po dłuższym podziwianiu widoków zejście do Karbu, a potem odejście do Zielonego Stawu Gąsienicowego – aby chociaż odrobinę inaczej wracać:) Szlak meandrował przy bardzo ładnych stawach gąsienicowych, do Hali Gąsienicowej, a stamtąd powrót przez Jaworzynkę do Kuźnic.
Zdjęć niestety z tej wycieczki brak, bo padł aparat:)
Dzień drugi – Na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem
Sam początek wyjazdu to idealny przykład, jak nieprzewidywalne potrafią być Tatry. W piątek słonecznie i gorąco (choć może trochę za gorąco), a w sobotę już o połowę stopni na termometrze mniej i od samego rańca bardzo mgliście. Mimo to, jako że obudziłem się dosyć wcześnie, postanowiłem zaryzykować Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem. Pojechałem nad Morskie Oko z pełną świadomością, że w razie gdyby szlak ten okazał się nie do przejścia w tych warunkach, to w okolicach Palenicy i Morskiego Oka ciągle mam trochę miejsc, w których jeszcze nie byłem.
Świstówka Rostocka, Wrota Chałbińskiego… to były te alternatywy, które już rozważałem, siedząc najpierw przy Morskim Oku, a potem przy Czarnym Stawie Gąsienicowym i patrząc na szczyty pogrążone we mgle.
Ale wtedy zobaczyłem, że na szlak skręca grupka turystów. Szybka decyzja… i postanowiłem do nich dołączyć. Już zresztą kiedyś pisałem, że między turystami na trudniejszych szlakach tworzy się specyficzna więź, która każe dbać o siebie nawzajem, nawet jeśli nic albo niewiele ze sobą rozmawiamy.
Okazało się, że grupka to była trzypokoleniowa: dziadek, jego dwóch synów w średnim wieku i dwóch nastoletnich wnuków. Chłopaki Mięguszowiecką robili nie po raz pierwszy, co zresztą było widać, bo tempo narzucili dosyć mocne. Mimo to udało mi się za nimi nadążyć, a co jakiś czas zmieniałem ich na prowadzeniu.
Powiem w skrócie: bawiłem się doskonale. Chcę powtórzyć ten szlak, bo widoki podobno jedne z najpiękniejszych w całych Tatrach. Ja ich nie uświadczyłem tego dnia, ale podobno to dobrze, nie widziałem przynajmniej tych przepaści:) Miałem oczywiście kilka momentów zawahania. Pierwszy miał miejsce w momencie, kiedy trzeba było przejść przez górski strumień; wystarczyło jednak zachować ostrożność i obyło się bez poślizgnięcia. Drugi moment: przy pierwszym kominie, zabezpieczonym jedną albo dwoma klamrami. Wyobrażałem sobie, co będzie, kiedy zacznie padać (ponoć schodzić w deszczu tym szlakiem to żadna przyjemność – wierzę na słowo:), na szczęście chociaż mgła rozrzedziła się dopiero na sam koniec, to jednak obyło się bez deszczu.
Trzeci moment, no właśnie… jest tam jedno takie niezwykle wąskie miejsce, gdzie między turystą a rozciągającą się przepaścią stoi tylko wbita w ścianę klamra. Trzeba złapać się klamry, przytulić do ściany i pomalutku przejść tam, gdzie jest odrobinę szerzej. Dużo czytałem wcześniej o tym miejscu, ale idąc na przełęcz z kimś się zagadałem i minąłem je podręcznikowo, nawet o tym nie myśląc. Mój rozmówca zwrócił uwagę, że to było najtrudniejszy moment podczas całej wycieczki… i powrót tym samym szlakiem to już był dramat, chyba na trzy razy brałem tę klamrę:)
Szlak na dwie godziny dwadzieścia dzięki szybkiemu tempu zrobiliśmy w półtorej godziny. Na przełęczy zamiast pięknych widoków przywitał nas duży wiatr, dlatego chwilę posiedzieliśmy i zabraliśmy się w drogę powrotną. Tu już od grupy odpadłem, zwłaszcza że mgła zaczęła się rozrzedzać. Zza chmur wyjrzały między innymi szczyty w sąsiedztwie Rysów (chociaż same Rysy chyba nie:).
Przy Morskim Oku okazało się, że pośpiech był jednak wskazany. Mgła, która poprzednio się rozrzedziła, nagle zgęstniała, a z tyłu goniły mnie grzmoty.
Dzień czwarty – Na Świnicę z Zawratu
Pogoda wyklarowała się czwartego dnia, więc zaplanowałem wtedy jedną z trudniejszych tras, a więc Świnicę z Zawratu. Na Zawrat podejście takie, jak być powinno na tę najwyższą przełęcz w Polsce – a więc z Hali Gąsienicowej. Dolina piękna, Czarny Staw Gąsienicowy wspaniały, a trasa… cóż, kolejna z cyklu tych, na których doskonale się bawiłem:)
Małe sprostowanie poprzedniej relacji z wejścia na Zawrat: po minięciu Zmarzłego Stawu wcale łańcuchy zaraz się nie zaczynają:) Turystę czeka jeszcze mozolna, ale nie pozbawiona swoistego surowego uroku wędrówka szlakiem przez gruzowisko skalne. Poprzednio zapamiętałem chyba łańcuchy jako znacznie dłuższy etap przez ten zator spowodowany schodzącą w dół wycieczką?
Łańcuchy dłużej czy krócej, bez różnicy – szlak i tak jest bardzo ciekawie poprowadzony (i bardzo rozsądnie – chyba w jednym miejscu jest tylko stosunkowo wąsko, więc tak naprawdę tylko tam przy większym ruchu mogą się stworzyć zatory). Przejście szlaku nagrodzone zostaje wspaniałymi widokami na Dolinę Pięciu Stawów, w pełnej okazałości widać też turystów zmagających się z Orlą Percią.
Zdałem sobie sprawę, że to trzeci raz, kiedy jestem na Zawracie, ale pierwszy raz mam działający aparat:) Czym prędzej zabrałem się zatem do robienia zdjęć:
A po krótkim odpoczynku zabrałem się za Świnicę. Podejście do Zawratu jest trudniejsze od wejścia przez Kasprowy. Dość powiedzieć, że o ile na Zawracie sztuczne zabezpieczenia są niejednokrotnie tylko na wypadek wszelki, o tyle większość łańcuchów prowadzących na Świnicę faktycznie wydaje się niezbędna. Akurat łańcuchy w niczym mi nie przeszkadzają – już niejednokrotnie pisałem, że nie ma się co ich bać, bo są właśnie po to, aby wędrówkę ułatwiać. Natomiast po raz pierwszy spotkałem się z drabinką, dodatkowo jeszcze zabezpieczoną łańcuchem. Po pierwszej dosyć niepewnej próbie drugie podejście okazało się udane:)
Sztuczne zabezpieczenia są zdecydowanie dłuższe, aniżeli zabezpieczony odcinek na Zawracie. Ale to tylko wspomagało frajdę:) Chyba najtrudniej zrobiło się tuż pod kopułą szczytową, a to dlatego, że szlak łączy się z tym prowadzącym z Kasprowego Wierchu, a też korzystają z niego turyści, którzy chcą zejść:) Trzeba było odstać swoje, aby podziwiać bardzo ładne krajobrazy, chociaż nieco ograniczone przez nadchodzące chmury:
Przy zejściu najbardziej zakorkowany fragment ominąłem poza łańcuchami i szlakiem przy zachowaniu szczególnej ostrożności – ale nie powtarzajcie tego po mnie:) Zejście, tak jak już pisałem, okazało się znacznie łatwiejsze. Łańcuchy skończyły się dosyć szybko, potem ostro w dół do Świnickiej Przełęczy (ładny widok chociażby na stawy gąsienicowe).
I dalej przez Beskid do Kasprowego. Pogoda znowu się popsuła, szlak na Czuby tonął już w chmurach. Może to i dobrze? Miałem już w nogach naprawdę dużo, a mimo to ciągle była ochota, aby udać się w stronę Czerwonych Wierchów… Nic to, zszedłem zielonym szlakiem, spacerowym – przez Myślenickie Turnie.
Dzień szósty – Rysy
Tatry Wysokie w tym roku nie byłyby kompletne, gdybym nie wrócił na Rysy:) To już zaczęło być małą świecką tradycją, że szósty dzień na tatrzańskim szlaku poświęcam właśnie na najwyższy polski szczyt. Bardziej dokładnie przedstawiałem ten szlak w tym miejscu, więc nie będę się powtarzał. Zresztą, co tu dużo opowiadać, niech zdjęcia powiedzą same za siebie:
Czy coś się zmieniło? Owszem. Byłem znacznie mniej zmęczony niż w zeszłym roku. Znacznie również poprawiłem technikę. W końcu nauczyłem się schodzić po łańcuchu tyłem, co faktycznie znacznie przyspiesza powrót:) Doświadczenie daje naprawdę dużo.