Poprzednie dwie części wrześniowych wspominek znajdziecie: tu i tu. Teraz pora na trzecią część, poświęconą wycieczce na Rysy. Zapraszam do lektury!
Dzień szósty – na Rysy z Palenicy Białczańskiej
Rysy miały być kulminacją, której podporządkowałem cały wyjazd. Przez pierwsze pięć dni testowałem swoje siły oraz umiejętności na mniej lub bardziej wymagających szlakach, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że możliwości mam naprawdę duże.
Niemniej jednak dobrze się przygotowałem na ten wypad. Czekolada, banany, kanapki i picie to oczywiście standard. Do plecaka poszły również rękawiczki (łańcuchy mogły być zimne) i koszulka na zmianę. Przez jakiś czas rozważałem możliwość, aby pójść dzień wcześniej nad Morskie Oko, nocować i z samego rana wybrać się na Rysy – zaoszczędziłbym w nogach dobrych dziewięć kilometrów asfaltówki. Ostatecznie jednak zrezygnowałem z tego pomysłu, bo wolałem pójść na Kasprowy:) Ale w razie gdybym był zanadto zmęczony, miałem przygotowaną gotówkę na nocleg w schronisku (musimy pamiętać, że w schroniskach przynajmniej w Tatrach nie ma możliwości płacenia kartą). A na wypadek, gdyby polski szlak mnie przerósł – ogarnąłem również drogę powrotną przez Słowację i godziny kursowania elektriczki.
Pierwszy bus do Palenicy Białczańskiej miał odjeżdżać po 6. Wstałem więc 4.30, szybkie śniadanie, ostatnie sprawdzenie, czy wszystkie rzeczy są i w drogę – do dworca na piechotę, bo tak wcześnie rano komunikacja jeszcze nie kursowała. Pod nosem odśpiewałem sobie „Kiedy ranne wstają zorze”:) Bus odjechał ostatecznie około 6.30 – wtedy gdy zapakowali go w całości takie ranne ptaszki jak ja, na parkingu w Palenicy byłem o 7. Trochę się zdziwiłem, ale parking był już w połowie zapełniony; chociaż, jak się zastanowić, to (uwaga praktyczna) wypad na Rysy najlogiczniejszy jest właśnie z samego rana.
Asfaltówkę chyba nie ma co opisywać. Tak wcześnie rano oczywiście nie było dużo turystów – współpasażerowie busa i trochę ludzi, którzy przyjechali własnymi autami. Drugie śniadanie nad Morskim Okiem zjadłem przed dziewiątą i wtedy naszły mnie pierwsze i jedyne tego dnia wątpliwości – ja naprawdę mam tam wejść?! Te myśli zadusiłem kanapką i ruszyłem w dalszą drogę.
Szlak prowadzi wokół Morskiego Oka; czy się pójdzie z jednej, czy z drugiej strony różnica wynosi chyba raptem pięć minut. I potem pierwsze tego dnia ostrzejsze przewyższenie, jako takie preludium wobec tego, co mnie czekało – podejście po kamiennych stopniach nad Czarny Staw pod Rysami. Odcinek ten pokonałem nawet szybciej, niż jest to założone. Na rozstaju dróg znowu się posiliłem i to była bardzo dobra decyzja, bo na następny odcinek potrzebny był zastrzyk energii.
Szlak wznosi się i wznosi, robi się coraz ostrzej; turyści z astmą palacza odpadali po kolei, a i ja zacząłem już odczuwać też w nogach wycieczki z poprzednich dni. Ale nie ma tego złego; częste przystanki kazały mi spoglądać za siebie, na Morskie Oko, wyłaniające się powoli spod Czarnego Stawu pod Rysami. Na dodatek mijałem się z pierwszymi turystami schodzącymi w dół; to byli ci wędrowcy, którzy najpewniej nocowali w schronisku i wyruszyli na szlak skoro świt.
Gruzowisko skalne (tak naprawdę jedyne miejsce, gdzie można zmylić szlak na Rysy) przeszło w rozległą półkę, która stanowiła idealne miejsce na dłuższy odpoczynek. Uwaga praktyczna: lepiej nie podchodzić do samego brzegu półki! Słyszałem już o turystach, którzy chcieli sobie zrobić selfie i polecieli w dół, bo kamienie w tym miejscu są zdradliwe!
Warto w tak zwanym międzyczasie obejrzeć się za siebie – zobaczymy wówczas, jak Morskie Oko wyłania się zza Czarnego Stawu pod Rysami:
Zaraz zaczęły się łańcuchy… i było już zdecydowanie łatwiej, bo ręce odciążyły zmęczone nogi. Pamiętajmy, że nie ma co się bać tego 500-metrowego podejścia po łańcuchach, bo są one tam właśnie po to, aby zabezpieczyć turystów. Oczywiście bywały, że się tak wyrażę, momenty, ale prawie ich nie zauważyłem z dwóch powodów:
Po pierwsze, ten specyficzny klimat Tatr… Coś tu jest takiego, że nieznani sobie turyści łączą się w niewielkie grupy, których członkowie wspierają się nawzajem. Zmieniamy się na prowadzeniu (coś w rodzaju zmiany prowadzonej w kolarstwie), trochę żartujemy, od czasu do czasu dzielimy jakimś owocem lub czekoladą, pomagamy, gdy jest taka konieczność… Zauważyłem to już na Zawracie, doświadczyłem też na Rysach, w nieco mniejszym stopniu również później na Starorobociańskim Wierchu (to wprawdzie Tatry Zachodnie, ale wysokością szczyt wcale nie ustępuje bardziej wymagającym szczytom).
Po drugie, był to już szósty dzień na szlaku i szczerze powiedziawszy włączyła mi się turystyczna głupawka. W każdym razie całe łańcuchy przeszedłem z głupim rogalem przyklejonym do twarzy, a tego ostatniego podejścia (najpierw przez wyeksponowaną półkę, a potem przez komin) prawie nie zauważyłem.
Na szlaku i na samym szczycie oczywiście tłumy, zarówno Polaków, jak i Słowaków wchodzących od zdecydowanie lżejszej strony:
Wysokość zaznaczono z godną pochwały dokładnością:
No i oczywiście widoki cudowne, chociażby na Mięguszowieckie Szczyty:
Posiedziałem zbyt krótko, niż zasługuje na to ten szczyt, ale czekała mnie jeszcze długa droga – najpierw w dół, a potem do Palenicy. Schodzenie po łańcuchach jest zdecydowanie cięższe niż wchodzenie – zwłaszcza przy mojej technice. Uwaga praktyczna: schodzić się powinno tyłem, ewentualnie bokiem, ale nie jest to takie łatwe. Schodzenie przodem raz że nie jest bezpieczne, dwa – bardzo mocno obciąża kolana i uda. Mnie natomiast udawało się co najwyżej iść bokiem; technika na pewno jest jeszcze do poprawy.
Na tej półce skalnej, o której wspominałem powyżej, lekko się zamotałem, ale wystarczyło poczekać, aż będą schodzili turyści bardziej przytomni ode mnie? Gdzieś w drodze powrotnej nad Czarny Staw pod Rysami skończyła mi się woda; na szczęście w stawie jest czyściuteńka i można było uzupełnić płyny. Kolejny przystanek już pod schroniskiem nad Morskim Okiem. Wiedziałem, że czeka mnie jeszcze dziewięć kilometrów na parking przy Palenicy Białczańskiej, ale nie miałem siły się ruszyć. Ale od czego jest ostrożne szafowanie prowiantem? (czyt. Zapomniałem, że mam w plecaku jeszcze pół tabliczki czekolady:) ). Po czekoladzie dostałem takiego zastrzyku energii, że ostatni tego dnia dystans na autopilocie pokonałem w godzinę piętnaście.
Dzień siódmy – nic:)
Przyznaję, że miałem nawet ochotę wybrać się na którąś z dolin (może Białego, na której jeszcze nigdy nie byłem). Ale koniec końców wróciłem na pole namiotowe po piętnastu minutach z piwem w plecaku i cały dzień poświęciłem na regenerację. Trzeba szafować siłami:)