Jak już pisałem w pierwszym poście, Krościenko leży na styku trzech pasm górskich. Na sobotę za cel obrałem sobie zatem Lubań Wielki, będący najwyższym szczytem najdalej na wschód położonego gorczańskiego masywu.
Pogoda popsuła się po całości. Od rana lało i unosiły się ciężkie mgły. Jeszcze rok temu pewnie bym się wycofał, ale umiejętności rosną (arogancja na szczęście proporcjonalnie spada:). Tak więc tylko ubrałem nieprzemakalną kurtkę decathlonową (może niezbyt twarzową, ale bardzo praktyczną) i dalej w drogę!
Na Lubań można wejść z kilku kierunków. Ja za punkt wyjścia wybrałem Tylmanową. Aby tu dojechać, trzeba wsiąść w busa kierującego się na Nowy Sącz i (uwaga!) wysiąść na ostatnim przystanku miejscowości. Tylmanowa może nie jest jakoś bardzo duża, ale rozwleczona dosyć i jest tam aż pięć przystanków. Gdyby kierowca mnie nie wstrzymał, czekałoby mnie kilka kilometrów drałowania po asfalcie w deszczu:)
Z Tylmanowej na Lubań…
Dzięki jednemu ze swoich ulubionych blogów wiedziałem, że zielony szlak z Tylmanowej na Lubań był kiedyś bardzo słabo oznakowany. Wiedziałem też, że to się na szczęście zmieniło. Wypróbowałem na własnej skórze i powiem tak – szlak został oznakowany wzorcowo, chociaż podawane odległości na tabliczkach mogą wprowadzać w błąd. (zwłaszcza ostatnia, informująca, że do szczytu została niby godzina, a mnie przejście zajęło jakieś piętnaście minut).
Zielony szlak prowadzi początkowo fragmentem kalwarii, uświetnionej figurką Jezusa, będącą przykładem góralskiej sztuki sakralnej.
Koniec kalwarii, szlak skręca w prawo i tu lekka konfuzja – na szczęście jedyna podczas tej wycieczki. W którą stronę iść? W końcu we mgle dojrzałem, że oznaczenie na słupie każe przejść w górę, przez pole.
Zanim dotarłem do celu, musiałem zdobyć kilka niższych szczytów. Jako pierwsza wpadła Makowica. Z jej zboczy można oglądać ładny widok na Tylmanową oraz Beskid Sądecki:
Szlak na górę prowadzi piękny i szeroki – nie da rady się zgubić, i całe szczęście, bo pogoda uparła się tego dnia na mnie niesamowicie:) Parę razy już była nadzieja, że się przejaśni – w okolicach szczytu wyżej wspomnianej Makowicy chociażby:
Ale nadzieja wiadomo kogo matką jest:) W każdym razie w dużej mgle i to nasilającej, to słabnącej ulewie dotarłem przez szczyty Makowicy, Czertezia do grani Pasterskiego Wierchu. Tu też powinny się otworzyć widoki niesamowite, ale się nie otworzyły:) Spotkałem za to pierwszego tego dnia turystę oraz napotkałem tę mylącą tabliczkę. To wcale nie była godzina, tylko maksymalnie piętnaście minut. Minąłem też skrzyżowanie zielonego i czerwonego (czerwonym będę wracał do Krościenka), jeszcze kawałek… i zameldowałem się w bazie namiotowej na Lubaniu. Grupa biwakowiczów akurat suszyła namioty (pod wiatą było w miarę sucho) i jadła dosyć późne śniadanie. A może wczesne? Przez całą drogę nie wyciągałem telefonu, teraz więc nadrobiłem zaległości, aby sprawdzić godzinę. No tak, śniadanie późne, ale nie aż tak, jak myślałem – droga z Tylmanowej zajęła mi zaledwie dwie i pół godziny, a według swojej mapy nastawiałem się na minimum trzy i pół.
Baza namiotowa to jednak nie jest jeszcze sam szczyt Lubania. Aby zdobyć górę należącą do Diademu, należy podejść jeszcze kawałek, ku wieży widokowej i krzyżowi papieskiemu. Wieża widokowa została wybudowana parę lat temu i w normalnych warunkach widoki z niej prezentują się wspaniale. Ale w warunkach tamtej soboty… cóż:
Jak sami widzicie, wchodzenie na wieżę nie miało większego sensu:) Obok wieży stoi również ołtarz papieski z krzyżem upamiętniającym liczne wizyty w Gorcach Karola Wojtyły:
Krótka przerwa w wiacie na kanapkę i droga powrotna. Nie było co czekać, nieprzemakalna kurtka nie uchroniła oczywiście przemoczonych spodni i butów:)
…i z Lubania do Krościenka…
Na drogę powrotną wybrałem czerwony szlak prowadzący do Krościenka. A więc kawałek cofnąłem się po swoich śladach, a następnie przyjemnym szlakiem w dół. Pogoda w międzyczasie zaczęła się nieco poprawiać. Do ideału może jeszcze sporo brakowało, ale przynajmniej przestało lać, mgły nieco się również rozrzedziły, dzięki czemu w zejściu mogłem porobić trochę zdjęć. Ot, takich na przykład:
Widać na dole pogoda też musiała być znacznie lepsza, niż kiedy wychodziłem, bo minąłem się z kilkoma grupami turystów (przez jednego turystę zostałem nazwany „profesjonalnym wspinaczem” – ani ze mnie wspinacz, ani profesjonalista, ale podziękowałem oczywiście:). Dłuższy przystanek zrobiłem na górze Marszałek. Stoi tu altana, a w niej zdjęcia panoramy ze szczytu wraz z opisanymi szczytami. W dobrych warunkach spokojnie można zobaczyć Tatry, ja poprzestałem na podziwianiu Beskidu Sądeckiego, Pienin i Dunajca:
Już do końca wędrówki zresztą szczyty nieśmiało próbowały wychodzić zza mgieł, ale nie do końca im się to udawało:):
A kiedy ukazały się pierwsze panoramy osiedli, to był już znak, że koniec wędrówki był naprawdę bliski:
…ale najpierw na Kopią Górkę!
Zwiastunem końca przyjemnej, choć mokrej wędrówki było wejście na drogę asfaltową. Prowadziła ona zresztą tuż obok Kopiej Górki – nie mogłem sobie odmówić wizyty w tym miejscu. Znajduje się tutaj Centrum Ruchu Światło – Życie. Wyrosłem na Oazie, w Namiocie Spotkania przeżywałem dni wspólnoty i to był dla mnie taki powrót sentymentalny. W Domu Pielgrzyma księża opiekujący się tym sielankowym miejscem oferują noclegi – nie pamiętam, ile kosztują, ale zdaje się, że po taniości:)
Stąd już na pole namiotowe rzut beretem.