Trzy dni wolnego z rzędu na przełomie roku – żal tego nie wykorzystać:) Miałem ciągle do wykorzystania plany w Beskidzie Śląskim, których nie udało mi się zrealizować podczas majówki, tak więc szybkie ogarnięcie noclegów w Bielsku (tuż przed świętami – aż dziwne, że udało mi się znaleźć coś wolnego w miarę dostępnej cenie), zorganizowanie dojazdu i decyzja – jadę! Na pierwszy dzień wybrałem wejście na Skrzyczne.

Na Skrzyczne ze Szczyrku

Na szczyt koronnego szczytu Beskidu Śląskiego można wejść na kilka sposobów – z Buczkowic, od drugiej strony z przełęczy Salmopolskiej oraz dwoma szlakami z samego Szczyrku. Przejście granią przez Skrzyczne w stronę Malinowej Skały postanowiłem zostawić sobie na wiosnę/ lato, zostały mi zatem do wyboru szlaki ze Szczyrku: zielony oraz niebieski. Oba dosyć strome; już kiedy jechałem busem z Bielska do Szczyrku, zdawałem sobie sprawę, że ta góra nie będzie należała do najłatwiejszych, z uwagi na stromo opadające zbocza.

Profil na Mapie Turystycznej sugerował, że szlak niebieski jest bardziej stromy, więc jego właśnie wybrałem na start. W końcu – lepiej ostro wchodzić pod górę, niż z jej schodzić, zwłaszcza w zimowych warunkach. A zima tego dnia w Szczyrku była piękna: mroźno (ale nie nazbyt mroźno), śnieżnie, ale też trochę lodu na szlaku. Zmrożone błocko trochę przeszkadzało zwłaszcza na samym początku, po tym, jak schodzi do góry i prowadzi w stronę niewielkiego lasu.

Profil na Mapie Turystycznej nie kłamał – z każdym krokiem zyskiwałem wysokość, na szczęście szlak był bardzo dobrze przetarty; ciężko mi sobie wyobrazić, jak by się szło, gdyby na trasie zalegał świeży puch. Warto przy tym obejrzeć się od czasu do czasu za siebie; po drodze mijałem polanki, z których rozciąga się ładna panorama tak zwanego Beskidu Węgierskiego. To niewielkie pasmo w Beskidzie Śląskim prawdopodobnie swoją nazwę wzięło od pewnego madziarskiego pasterza, który na stokach nieopodal Brennej wypasał swoje owce. Zresztą do dzisiaj nazwisko Madzia (być może początkowo Madziar) jest w okolicy bardzo popularne.

Wracając do podejścia na Skrzyczne – należy tutaj zachować szczególną ostrożność. Szlak turystyczny przecina kilkakrotnie szlak narciarski. Do stacji pośredniej na polanie Jaworzyna jest jeszcze okej, ale potem trzeba dosyć szybko przebiegać w poprzek nartostrady:) Jeśli ktoś nie ma sił, aby podejść na szczyt, można dojechać wyciągiem. Za stacją trzeba się kierować za słupkami oznaczonymi na niebiesko, aby wkrótce minąć skrzyżowanie ze znakami czerwonymi i zielonymi (tymi będę wracał).

W tym miejscu dopiero poczułem dosyć mocny wiatr, jaki wiał tego dnia w okolicy kopuły szczytowej. Może właśnie przez to, że wiatr dawał mi śniegiem z drzew w oczy, po wyjściu z niewielkiego lasku nie zauważyłem, że szlak przecina nartostradę. W efekcie poszedłem brzegiem trasy narciarskiej prosto do góry i szlak odnalazłem dopiero po chwili, jak skręcał między drzewa. Ale bez obaw – nie byłem sam, a poza tym charakterystyczna wieża wyznaczała mi azymut:) Od tego momentu do samego szczytu zostało już może z pięć minut.

A tam naprawdę fantastyczne widoki! Z tarasu przy schronisku pięknie widać chociażby Beskid Żywiecki z królującą Babią Górą; gdzieś w oddali między beskidzkimi szczytami dostrzec można było także postrzępione wierzchołki Tatr. Po lewej stronie – Beskid Mały nad zalewem żywieckim. Z niewielkiej platformy widokowej leżącej kawałeczek od schroniska widać także Klimczoka i Szyndzielnię.

Trochę odpocząłem, rozkoszując się 23 (i ostatnim w tym roku) koronnym szczytem Polski, ale dosyć silny wiatr zmusił mnie w końcu do drogi powrotnej.

I ze Skrzycznego z powrotem do Szczyrku

Tym razem udało mi się bez problemu znaleźć niebieski szlak, który wcześniej ukrył przede mną śnieg wiejący prosto w twarz (jak wiadomo, biednemu turyście zawsze śnieg w oczy:) i tymże szlakiem zszedłem do skrzyżowania ze znakami czerwonymi i zielonymi, które wybrałem na zejście.

Schodziło się bardzo dobrze, poza jednym momentem, gdzie wiatr zdmuchnął śnieg i pozostała sama oblodzona skała. Wówczas faktycznie przydały się raczki. Po nieco ponad półgodzinie dotarłem do Becyrka, gdzie szlaki zielony i czerwony rozchodzą się w swoje strony i gdzie wisi tabliczka, która już niejednego turystę wprowadziła w błąd. Wyobraź sobie, że wspinasz się w pocie czoła zielonym szlakiem ze Szczyrku już dobre półtorej godziny, po czym dowiadujesz się, że na szczyt została Ci jeszcze godzina czterdzieści! Ale to oczywiście nieprawda – w rzeczywistości pod górę powinieneś iść jakieś trzy kwadranse. Ogólnie moje zdanie jest takie, że szlaki w Beskidach są fantastycznie oznakowane, ale czasy przejść z tabliczek nie zawsze mają przełożenie w rzeczywistości.

W dół ładnym, choć trochę śliskim szlakiem zeszło mi niecałą godzinę – pewnie byłoby szybciej, gdyby nie to, że musiałem uważać, aby nie wywinąć orła:)